Każde rzucane spojrzenie różni się od siebie klarownością i emocjami, które może zawierać. Zdarza się nawet, że kryje w sobie intencje, jednak inni tego nie dostrzegają, przez co popełniają wiele poważnych błędów. Bo po co widzieć skoro można iść na łatwiznę i po prostu patrzeć?
Zaledwie jakiś czas temu zdałam sobie sprawę, że te spojrzenia, które kierowane są w moją stronę ukazują jedynie zniesmaczenie i pogardę, jakbym nie była warta jakiejkolwiek uwagi. Patrzą na mnie w sposób niemalże obojętny, a nawet rozmawiają ze mną tylko dwie osoby, choć jedna robi to z przymusu, a druga przez więź krwi nas łączącą. Pamiętam nawet jak raz mnie objęła szepcząc podnoszące na duchu słowa, jednak byliśmy wtedy sami. Nigdy w życiu nie zrobiłaby tego przy świadkach, co mnie boleśnie raniło. Mimo wszystko nigdy nie mówiłam nikomu o tym, co czuję. Nie dlatego, że nie chciałam, a dlatego, że nie potrafiłam. To było dla mnie za trudne.
Dotykała mnie tylko jedna osoba, inni nigdy tego nie zrobili, a jeśli już się o mnie otarli - krzywili się. Czy byłam trędowata? Nie. Czy zasłużyłam sobie na takie traktowanie? Nie. Do cholery, nikt nawet nie dał mi szansy na popełnienie jakiegokolwiek błędu! Czemu więc mieli mi za złe coś, czego nie zrobiłam?
Dotykała mnie tylko jedna osoba, inni nigdy tego nie zrobili, a jeśli już się o mnie otarli - krzywili się. Czy byłam trędowata? Nie. Czy zasłużyłam sobie na takie traktowanie? Nie. Do cholery, nikt nawet nie dał mi szansy na popełnienie jakiegokolwiek błędu! Czemu więc mieli mi za złe coś, czego nie zrobiłam?
- Carrie, podaj mi pilota.
Nigdy nie lubiłam, gdy ktoś wydawał mi polecenia, jakbym była jego prywatną służącą. To wyzwalało moją nieprzewidywalną, zwierzęcą naturę, która ujawniała się za każdym razem, gdy coś mnie zdenerwowało do tego stopnia, że ledwo siedziałam na własnym tyłku. Innymi słowy doprowadzało mnie do takiego stanu w jakim znajdowałam się teraz.
Nigdy nie lubiłam, gdy ktoś wydawał mi polecenia, jakbym była jego prywatną służącą. To wyzwalało moją nieprzewidywalną, zwierzęcą naturę, która ujawniała się za każdym razem, gdy coś mnie zdenerwowało do tego stopnia, że ledwo siedziałam na własnym tyłku. Innymi słowy doprowadzało mnie do takiego stanu w jakim znajdowałam się teraz.
- Rusz swój pieprzony tyłek i sama sobie go weź. - Mój głos przepełniała tak wielka gorycz, jakiej nigdy nie było mi dane odczuć.
Ledwo powstrzymałam się by nie rzucić we własną matkę wazonem, który kurczowo ściskałam w rękach i przyciskałam do swej piersi jakby był płaczącym niemowlęciem wymagającym odpowiedniej opieki, którą mogłam mu zapewnić tylko ja
- Może Victora też mam zawołać, żebyście razem robili z mojego domu burdel, co? - Niemal wyplułam te słowa, które tak bardzo ociekały jadem, że przez chwilę zdawało mi się, że moje usta stoją w ogniu.
Ledwo powstrzymałam się by nie rzucić we własną matkę wazonem, który kurczowo ściskałam w rękach i przyciskałam do swej piersi jakby był płaczącym niemowlęciem wymagającym odpowiedniej opieki, którą mogłam mu zapewnić tylko ja
- Może Victora też mam zawołać, żebyście razem robili z mojego domu burdel, co? - Niemal wyplułam te słowa, które tak bardzo ociekały jadem, że przez chwilę zdawało mi się, że moje usta stoją w ogniu.
- Oj, Carrie... Daj spokój.
- Wiesz co? Wal się. Tylko na to zasługujesz. - Warknęłam w jej stronę i już na język cisnęło mi się wiele epitetów skierowanych w jej stronę, gdy smutne oczy matki wwierciły się w moją duszę, a do mnie dotarło czego tak naprawdę chciała. Tu nie chodziło o jakiegoś zasranego pilota, ale o kolejną działkę, po której zacznie mieć te swoje ukochane schizy, będące jej jedyną miłością. Pomijając Victora, jej najlepszego dilera, oczywiście.
- Do reszty cię porąbało. - Wstałam i nawet się nie oglądając ruszyłam do swojego pokoju, lecz w połowie drogi zatrzymało mnie ciche kwilenie.
Szloch, płacz, czy jakkolwiek to nazwać wydobywał się z piersi mojej rodzicielki co dosłownie wmurowało mnie w podłogę. Ona nigdy tego nie robiła.
- Proszę... Nie wytrzymam tak dłużej.
Była na cholernym głodzie. Miała przestać ćpać, a tym razem niemal błagała mnie o kolejną dawkę, która ukoi jej ból. Tak było za każdym razem. I chociaż co godzinę obiecywała mi, a nawet przysięgała na własne życie, że z tym skończy, nigdy tego nie zrobiła. Jej słowa nie były nic warte. Dzień w dzień sytuacja się powtarzała, a wtedy ona prosiła mnie o pomoc bo Sam nawet nie chciał jej słuchać. Z resztą... On i tak nie przebywał w domu. Przeprowadził się już jakiś miesiąc temu do mieszkania swojej dziewczyny i od tamtego czasu go nie widziałam. Nie odwiedził nas, nie zadzwonił, nie napisał. Nie dawał cholernego znaku życia, przez co nie raz myślałam, że straciłam własnego brata już na zawsze i to przez matkę. Zwykłe przyłożenie głowy do poduszki przypominało mi o nim i o jego odejściu. Ostatnimi słowami Sama skierowanymi w naszą stronę było nie wytrzymam już dłużej w tym domu wariatów. Wypowiedział to przekraczając próg tego domu z walizkami w rękach, czego nie miałam mu za złe. Sama z chęcią wyniosłabym się z tej dziury, gdybym tylko dysponowała odpowiednimi środkami. Albo jeśli ktoś wyciągnąłby w moją stronę pomocną dłoń.
- Czemu nie możesz być taka jak inne matki, które troszczą się o swoje dzieci?! Mało mam przez ciebie problemów?!
- Ale Carrie... Ty nic nie rozumiesz. - Złapała się za głowę niemal wyrywając swoje brązowe włosy wraz z cebulkami. Widziałam jak zaciskała szczęki by nie wrzasnąć i nie dać upustu swojemu cierpieniu, o którym mimo wszystko wiedziała tylko ona. To bolało. Cholernie bolało.
- Mylisz się. To ty nic nie rozumiesz. Chcę dla ciebie dobrze, chcę ci pomóc, a ty mnie odtrącasz tak samo jak robiłaś to z Samuelem! Przez ciebie go tu nie ma! To wszystko twoja wina!
- Myślisz, że chciałam tak żyć?!
- To dlaczego, do cholery, z tym nie walczysz?
Cisza. Tylko wskazówki zegara odważyły się rozpocząć swą monotonną pieśń. Tik-tak, tik-tak...
Po raz kolejny odpowiedziała mi tylko przeklęta cisza, która niemal od zawsze była moim jedynym przyjacielem. Towarzyszyła mi w najważniejszych momentach mojego życia i tuliła mnie do snu. Zastępowała mi własną matkę. A w tej chwili mogłam tylko stać i patrzeć, jak Anais zwija się z bólu na kanapie wylewając z siebie potok łez.
- Nie pójdę do niego. Nie będziesz ćpać. - Oznajmiłam i ponownie zajęłam miejsce na fotelu, przytulając do swej piersi wazon, z którego odpryskiwała farba. Nie wiedziałam tylko czy troszczę się o niego czy o siebie samą.
I znów patrzyły na mnie puste oczy matki, nie mające w sobie ani intencji ani uczuć, które mogłabym odczytać. Takie spojrzenie posiadały tylko trupy, martwi ludzie, których widziałam. Przez całe swoje życie szłam ze Śmiercią ramię w ramię nie pokazując innym jak bardzo cierpię z powodu straty bliskich, lecz teraz miałam ochotę wrzeszczeć, że moja mama umiera. Widziałam to tak samo jak widzę wiele innych rzeczy, ale mimo wszystko byłam spokojna i siedziałam na fotelu wlepiając wzrok w jej kruche, nieruchome już ciało. Nie krzyczałam. Ludzie w końcu dostaliby ten jeden, jedyny dowód i umieścili w pokoju bez klamek, wcześniej wyzwawszy mnie od wariatek oraz świrusek. Ja jednak wiedziałam, że Anais umierała tak samo jak umierał każdy człowiek. Każdego dnia została im odbierana cząstka cennego życia, przez co zbliżali się do kresu swych dni. A ja? Ja byłam inna bo widziałam, a nie tylko patrzyłam tak, jak robili to pozostali.
- Do reszty cię porąbało. - Wstałam i nawet się nie oglądając ruszyłam do swojego pokoju, lecz w połowie drogi zatrzymało mnie ciche kwilenie.
Szloch, płacz, czy jakkolwiek to nazwać wydobywał się z piersi mojej rodzicielki co dosłownie wmurowało mnie w podłogę. Ona nigdy tego nie robiła.
- Proszę... Nie wytrzymam tak dłużej.
Była na cholernym głodzie. Miała przestać ćpać, a tym razem niemal błagała mnie o kolejną dawkę, która ukoi jej ból. Tak było za każdym razem. I chociaż co godzinę obiecywała mi, a nawet przysięgała na własne życie, że z tym skończy, nigdy tego nie zrobiła. Jej słowa nie były nic warte. Dzień w dzień sytuacja się powtarzała, a wtedy ona prosiła mnie o pomoc bo Sam nawet nie chciał jej słuchać. Z resztą... On i tak nie przebywał w domu. Przeprowadził się już jakiś miesiąc temu do mieszkania swojej dziewczyny i od tamtego czasu go nie widziałam. Nie odwiedził nas, nie zadzwonił, nie napisał. Nie dawał cholernego znaku życia, przez co nie raz myślałam, że straciłam własnego brata już na zawsze i to przez matkę. Zwykłe przyłożenie głowy do poduszki przypominało mi o nim i o jego odejściu. Ostatnimi słowami Sama skierowanymi w naszą stronę było nie wytrzymam już dłużej w tym domu wariatów. Wypowiedział to przekraczając próg tego domu z walizkami w rękach, czego nie miałam mu za złe. Sama z chęcią wyniosłabym się z tej dziury, gdybym tylko dysponowała odpowiednimi środkami. Albo jeśli ktoś wyciągnąłby w moją stronę pomocną dłoń.
- Czemu nie możesz być taka jak inne matki, które troszczą się o swoje dzieci?! Mało mam przez ciebie problemów?!
- Ale Carrie... Ty nic nie rozumiesz. - Złapała się za głowę niemal wyrywając swoje brązowe włosy wraz z cebulkami. Widziałam jak zaciskała szczęki by nie wrzasnąć i nie dać upustu swojemu cierpieniu, o którym mimo wszystko wiedziała tylko ona. To bolało. Cholernie bolało.
- Mylisz się. To ty nic nie rozumiesz. Chcę dla ciebie dobrze, chcę ci pomóc, a ty mnie odtrącasz tak samo jak robiłaś to z Samuelem! Przez ciebie go tu nie ma! To wszystko twoja wina!
- Myślisz, że chciałam tak żyć?!
- To dlaczego, do cholery, z tym nie walczysz?
Cisza. Tylko wskazówki zegara odważyły się rozpocząć swą monotonną pieśń. Tik-tak, tik-tak...
Po raz kolejny odpowiedziała mi tylko przeklęta cisza, która niemal od zawsze była moim jedynym przyjacielem. Towarzyszyła mi w najważniejszych momentach mojego życia i tuliła mnie do snu. Zastępowała mi własną matkę. A w tej chwili mogłam tylko stać i patrzeć, jak Anais zwija się z bólu na kanapie wylewając z siebie potok łez.
- Nie pójdę do niego. Nie będziesz ćpać. - Oznajmiłam i ponownie zajęłam miejsce na fotelu, przytulając do swej piersi wazon, z którego odpryskiwała farba. Nie wiedziałam tylko czy troszczę się o niego czy o siebie samą.
I znów patrzyły na mnie puste oczy matki, nie mające w sobie ani intencji ani uczuć, które mogłabym odczytać. Takie spojrzenie posiadały tylko trupy, martwi ludzie, których widziałam. Przez całe swoje życie szłam ze Śmiercią ramię w ramię nie pokazując innym jak bardzo cierpię z powodu straty bliskich, lecz teraz miałam ochotę wrzeszczeć, że moja mama umiera. Widziałam to tak samo jak widzę wiele innych rzeczy, ale mimo wszystko byłam spokojna i siedziałam na fotelu wlepiając wzrok w jej kruche, nieruchome już ciało. Nie krzyczałam. Ludzie w końcu dostaliby ten jeden, jedyny dowód i umieścili w pokoju bez klamek, wcześniej wyzwawszy mnie od wariatek oraz świrusek. Ja jednak wiedziałam, że Anais umierała tak samo jak umierał każdy człowiek. Każdego dnia została im odbierana cząstka cennego życia, przez co zbliżali się do kresu swych dni. A ja? Ja byłam inna bo widziałam, a nie tylko patrzyłam tak, jak robili to pozostali.